W kontynuacjii „Ślepnąć od świateł” wracają też starzy znajomi. Dario ze swoim opętanym planem. Okrutny wtedy, teraz zupełnie pozbawiony granic. Pazina, której udało się wyczołgać z bagna i stworzyć coś wyjątkowego. Walczy z systemem, wbrew wszystkim i wszystkiemu, oraz z własnymi demonami, bo te krążą wokół niej wciąż jak wygłodniałe sępy. Jest też diler Kurtka, który prawdami życiowymi strzela jak z karabinu. I ambitna młoda policjantka Ewelina. Wracają ci, którzy zniknęli, by teraz zawalczyć o swój kawałek stolicy. Nie będzie przebacz. A w tle Warszawa w pandemii. Lockdown i małe końce świata.
Warszawa Żulczyka
Warszawa u Żulczyka to miasto skorumpowane i okrutne, spowite mrokiem, jak paskudnym kokonem. Zwyrodniałe i okrutne dla słabych. Przestrzeń i scena dla tych, którzy rozdają karty. Obrzydliwe miejsce, które zdaje się być zamknięte w kuli wiecznych marców i listopadów. Tutaj nie zagląda słońce, nie ma nadziei. Są świetliki i narkotyki, które dla bohaterów mają moc światełka w tunelu. Ta Warszawa to miasto bezprawia, dziki wschód, wiślany Nowy Jork jak z filmu „Dawno temu w Ameryce”, do którego tytuł nawiązuje. Tutaj nie można się zgubić, ale można zniknąć. Nie można się włóczyć, ale można zginąć.
Młody chłopak o błękitnych powiekach kończy pobity w rynsztoku. Inność wcale nie jest w cenie, chociaż z pozorów jest tak wielkomiejsko, tak nowocześnie. Pozłota i gwiezdny pył – podrapane ukazuje przepełnioną smutkiem breję w kłopotliwych odcieniach szarości. To tutaj królują takie byty, jak drapieżny Dario. Ten, którego wszyscy się boją, jest jak potwór, żywa legenda o długich szponach i bestialskich gestach. Albo diler Kurtka, który jak coś powie, to jak uliczny prorok swoich popapranych czasów.
Tnie jak ostrze
Język to u Żulczyka wszystko. Może i jest śmiesznie, może jest zabawnie, kinowo niemal. Jak w prozie Doroty Masłowskiej – dużo przekleństw, dużo zlepków, dużo form mutujących w ustach postaci, które je tworzą. Dialogi czytają się same, ale spomiędzy słów wypływa smutek i poczucie narastającej beznadziei. Dla Jakuba Żulczyka język to narzędzie, a przekaz każdego zdania jest precyzyjny. I tnie jak ostrze. Nawet nieśmieszny żart Daria, czy jego CAPSLOKOWE wywrzaski. W tej powieści słowa są utytłane i polepione – potrzebne, by Warszawa i jej światki-półświatki stanęli nam przed oczami w całej swojej krasie.
Wreszcie – pandemia. Choroba, która jest jak odbicie schorowanego społeczeństwa, schorowanego systemu i ich ofiary – schorowanego miasta. Gorycz tamtego wspomnienia, czasu, którego nikt nie chce pamiętać, a który jest tu i teraz dla bohaterów powieści. W obliczu światowego kryzysu wszystkie kryzysy pomniejsze powinny stracić na znaczeniu. A Jakub Żulczyk paradoksalnie naświetla je, wyostrza, przybliża. Narkomania, prostytucja nieletnich, nietolerancja i homofobia, korupcja i handel narkotykami, polityka. Kłamstwa. Przemoc. Świat za woalem noir. „Dawno temu w warszawie” to jak satyra na okrucieństwo, która sama w sobie jest okrutna.
Nie jestem pewna, czy na twórczość Jakuba Żulczyka można być przygotowanym. Niby wiem, po czyją prozę sięgam, ale to zawsze jest jakiś cios, zawsze zaskoczenie, błysk prosto w oczy. Dla tych, co zapytają o kontynuację – chociaż „Dawno temu w Warszawie” nie istnieje w oderwaniu od „Ślepnąc od świateł”, to można wejść do tej rzeczywistości od tej właśnie strony, od szarego końca. A potem zobaczyć, jak to wszystko się kiedyś zaczęło. To na pewno jest już inna opowieść i Jakub Żulczyk też jest inny. Co nie znaczy, że nie satysfakcjonujący.
Więcej recenzji książek znajdziecie na Empik Pasje w dziale Czytam.
Komentarze (0)